O niepodważalnym fenomenie kobiet nikogo nie trzeba przekonywać ale jednej z cech mężczyźni mogą nam wyjątkowo pozazdrościć. Wieloczynnościowość naturalna wrodzona czyli robienie kilku rzeczy na raz. Otóż niejednokrotnie obserwowałam próby podejmowane przez facetów w tym kierunku i niestety z reguły pełzły na niczym. Jak we wszystkim są of kors plusy i minusy zjawiska czy można rzec też: błogosławieństwo staje się czasem przekleństwem. Bo potrafiące cuda wyprawiać otrzymujemy w zamian jeszcze więcej obowiązków.
Z drugiej strony czasami świadomie doprowadzam do takich sytuacji na ostrzu noża bo wiem, że nawet na ostatnią chwilę ze wszystkim sobie poradzę. Nie przepadam co prawda działać w tak szkodliwych warunkach o podwyższonym ryzyku stresu ale czasem trzeba. I tak przesadną siłą nie grzeszyłam i okien nie pomyłam, wiele rzeczy olałam zaoszczędzając rodzinie nerwów i sobie przemęczenia świątecznego (którego nie znoszę i mówię NIE). Ostatecznie od moich brudnych szyb nikomu nic nie będzie co najwyżej zmysł estetyki może zostać nieco zaburzony. Szkodliwość czynu niewielka i chrzanię to (dosłownie). Byle żarcia było dość 😀
Facet: gdyby nie ja i pilnowanie osobiste kurczaka dawno by się już spalił… Poszłaś i nie wróciłaś. No tak ale kurczak nie jest mój… Zapomniałam o jego istnieniu 😉
I tu mała dygresja do byłych i potencjalnych eksów, nie macie czego żałować kochani 😉 Mój własny mąż mówi czasem: dobrze, że chociaż popatrzeć na ciebie można inaczej nie wytrzymałbym ani godziny 😉 Mięsa nie je, nabiałem gardzi, glutenu unika… OMG…
Za to robiłam sałatkę biorąc jednocześnie kąpiel, suszyłam włosy mopując podłogę, sprzątałam zabawki wieszając pranie ale rzeczywiście, garów trzeba pilnować bo same pozostawione dokazują i nadużywają zaufania 😉
I tak święta kończą się szybciej niż zaczęły i nawet człowiek nie zdążył mrugnąć okiem (ni zmrużyć na dłużej powieki). 1,5 dnia wystarczyło żeby się minimalnie zorganizować i cieszyć domowym korytem głównie. Zważywszy na przeuroczą aurę to ono bowiem stanowiło gwóźdź programu. Konkurencyjne było jedynie łóżko, cieplutkie prywatne, wzywające człowieka chyba już podprogowo 😉 Bo ledwo znalazłam się w jego pobliżu już leżałam przykryta kołderką pod samą brodę. Nie ma mnie, wyszłam z psem 😉
A koniec postu należało uczcić hojnie, żeby nie powiedzieć oblać 🙂 Rozpoczęłam delikatnie w wielki piątek marchewkowac czyniąc i jako kucharka prawdziwa (hihi) musiałam spróbować co wyszło by w razie czego nie ośmieszać się przed rodziną (czytaj: facetem głównie, który to lubi później przypominać mi moje występki okraszając gromkim HA HA HA). Dodatkowo musiałam wziąć wzgląd na swoje zachowanie, które to wskazuje czasem na pozbawienie zmysłów lub rozumu lub i jednego i drugiego. A także luki pamięciowe pojawiające się po przez nazbyt intensywne myślenie o czymś i rozkminianie tegoż z odrealnieniem od czynności zwykłych, prozaicznych i codziennych. Nieważne więc garnki, obiady, szkło i inne tym podobne prania.
A więc ciasto okazało się być tak pysznym, że romans przeciągnął się na dni kolejne i tylko karcące oko męża na mnie zmierzającą w kierunku JEGO uświadamiało mi co robię 🙂 Walczył o swoje bo synek już od rana domagał się placuszka z marchewką.
Cukier trzcinowy z analiz mych wychodzi, że jednak mniej niż białas szkodzi 🙂
Do tego na oleju z pestek winogron, orzechami, rodzynkami i mąką ryżową. Jedynie czekoladowa polewa pozostała w składzie niezmienionym z babcinego przepisu. Tu odstępstwa od reguły nie ma. Wszystko co z przepisów babci wychodzi doskonale i jak wspominam np. ową polewę na babcinym serniku to od razu czuję jakby na chwilkę była przy mnie. Głosy tez słyszę 😉
Ze święconką wydawało nam się, że mamy tyle czasu żeby iść, a tu nagle 15. W końcu udało się spakować koszyk i ruszyliśmy. Ledwo do bramy kościoła doszliśmy, a tu ludzie wychodzą. Koniec, już ostatnie święcenie było – mówi do nas jakaś pani z uśmiechem ironii na ustach. Nic to, wejdziemy zobaczyć, pomodlić się czy coś. Ale okazuje się, że zabłąkanych jest więcej i lecą na zaplecze do księdza, że niby tam gdzieś święci spóźnionych. Dwa razy zadziałała psychologia tłumu, tu 1 raz: ktoś coś mówi, potem ktoś coś komuś i już za chwilę wszyscy idą w tę samą stronę, na co w tym przypadku jak z pod ziemi wyrasta zakonnica z miotłą (!): dokąd to ta wycieczka? Tu nic się nie dzieje, święcenie pokarmów już było, trzeba się NIE SPÓŹNIAĆ, proszę się cofnąć. W oczach gromy. Ale cuś jakby żal jej się ludu zrobiło bo wszyscy głowy spuścili, dzieci zawiedzione, odchodzą. No to wraca i mówi: tu siedzi ksiądz, jego poproście, może się zgodzi.
Oczywiście mój mąż stał najbliżej, a panie patrzyły jedynie po sobie i tylko jeszcze jeden facet się odezwał. Podeszli do księdza i szu szu szu. Za chwilę starszy się kryguje i tłumaczy. Później się dowiedziałam, że ksiądz był bardzo niechętny, że święcenie przeminęło (bla bla bla) i trzeba było się nie spóźniać (!!!). Na to mój, że my z daleka dopiero przyjechaliśmy (kłamać czy nie kłamać, oto jest pytanie. Raczej nie ale czasami wychodzi na to, że tak. A jakie zasady wpajać dziecku? Że nic nigdy nie ściemniać?) a ten drugi facet, że on był w innym kościele i nie zdążył i ksiądz, że jak to ! nie słucha ogłoszeń parafialnych? to gdzie chodzi do kościoła, tu czy tam? co to jest…. Na koniec dodał, że poświęci jak skończy się modlić i hyc nos w książeczkę. Wszyscy pokornie uszy położyli, znowu szu szu szu, starszy coś o siarce zaczął żarty mruczeć itp. Wtem sutanna się podnosi, ciągnie w zasadzie po kropidło i cichutko zaczyna modły więc ci co już nadzieję stracili i wychodzili szybka nawrotka. A przemawiał nawet ładnie iiiii…
Na święcenie jajka i pierwsze kropnięcie wodą pani obok się przeżegnała po czym zaszła sytuacja nr 2 z psychologii tłumu, w której to sama czynny udział wzięłam. Otóż wszyscy prawie też się przeżegnali, a tu ksiądz przerywa, obruszony, warczy normalnie: czy wy państwo jajkiem jesteście, że się żegnacie? Co z was za katolicy, że zasad podstawowych nie znacie? Raz do roku do kościoła przyszliście i jak się zachowujecie?
Osobiście śmiać mi się zachciało bardzo więc parskałam niby kaszląc, za to pani obok była tak zawstydzona, że mało skłonu nie zrobiła nisko głowę opuszczając. Nie wytrzymałam i na koniec powiedziałam, że przeżegnałam się odruchowo na wodę święcona żeby szatana dobrze wypędził 🙂 Zdziwiony nieco się uśmiechnął i przemówił ludzkim głosem (eee… to nie wigilia czasem?).
Zamiast cieszyć się, że ludzie przyszli i sami rytuału domagają, choćby tylko raz – mało. Palce dasz to rękę przysłowiową chcą wpierdolić (ups, sorry). Jak ktoś pojawił się okazjonalnie to nie wróci bo i po co. Do miny nadętej i oburzonej? Do wyrzutów? Rozumiem, że kapłan też człowiek, głodny może, chciał świętować, a tu cała ekipka spóźnionych mu tyłek truje. Ale żeby, skoro już się zgodził, do dzieci nawet się nie uśmiechnąć? Tak dużo to kosztuje?
Mam obawy przed religią w szkole, naprawdę zadaję sobie pytanie czy chcę żeby moje dziecko musiało im służalczość okazywać. Nawet ten co o siarce rześko bajerzył grzecznie połajanki słuchał z opuszczoną głową. W imię czego przepraszam bardzo ktoś ma taką władzę nad człowiekiem sprawować?
Chociaż szamani w plemionach też swoje fochy mają, jedynie pożytek jakby z nich większy bo bardziej czarują niż ci nasi – czarni i do tego jeszcze uzdrawiać potrafią.
Z kolei wszyscy praktycznie dzieci na religię posyłają, nawet jak tak naprawdę nie chcą tego robić i religijni nie są. Nawet jak nie wierzą w Boga. Nawet jak nigdy ich noga w kościele nie postanie. Ani ich dzieci nigdy nie będą tam uczęszczać. Tylko dlatego, żeby dziecko nie odstawało od reszty. Tylko dlatego żeby miało spokój z nauczycielami. Tylko dlatego żeby dzieciaki mu nie dokuczały. Tylko dlatego, że w naszym kraju tak wypada. Bum bum tra rara gdzie my żyjemy? Nie ma za wiele tej swobody obywatelskiej, a system stał się już dawno kościelny. Chociaż ludzie w większości chyba przesadnie nie żyją z zasadami przyjętej niby wiary i za nic mają Biblię.
Miał Czesio rację, że dziwny jest ten świat, serio.
Mój syn chodził na religię i na początku sam chciał ale później przestało mu się podobać i przenieśliśmy go na etykę. Niestety były problemy z nauczycielami, rówieśnikami i rodzicami. Sama nie wiem czy dobrze zrobiliśmy bo trzeba było interweniować i dziecko to przeżywało. Ale wrócić nie chciał, jedynie odstawał od reszty bo nikogo z jego klasy nie było w takiej sytuacji. My jesteśmy nie wierzący i nie widzieliśmy podstaw do zmuszania dziecka do takich zajęć.
Oj marudzicie Herbato, marudzicie. Już religia w szkole się nie podoba? A gdzie szacunek do naszych wartości narodowych? Do tradycji chrześcijańskiego przedmurza Europy? Tak tak Herbato, piszcie tak dalej – a bekniecie i nie będzie zmiłuj się nade mną.
biorę na klatę 😉
I znów się zgadzam.
W swojej odmienności poszłam dalej i o zgrozo, porzuciłam Kościół i jego zwyczaje. Święconki nie noszę. Jak nosiłam, to się złościłam. Dlaczego ksiądz święci zabite zwierzaki. I co z tego, że w postaci kiełbasy. Postać niczego nie zmienia. Jak on może? Oburzałam się. Złościłam na kazania pewnego księdza, który ostro krytykował reinkarnację, a przy okazji jogę, tai chi i inne nieznane mu sposoby życia. Kurczę, myślałam, dlaczego ja nic powiedzieć nie mogę. I tak szczegół do szczegółu Kościół opuściłam. Córka jeszcze na religię chodziła w szkole, głównie dla babci, która sądziła, że będzie lepsza niż ja i do bierzmowania w swoim czasie podejdzie, a nie dopiero przed ślubem. Nie była. Bierzmowanie w ostatnie klasie gimnazjum, gdy na głowie egzaminy. Właśnie wtedy księża robią się super upierdliwi. Musisz chodzić na msze prawie codziennie. Nie wytrzymała. Ja jej pozwoliłam. Co mam jej uczyć czegoś, czego sama nie akceptuję. I tak się nasze drogi z Kościołem rozjechały.
Dziękuję za zabawny tekst. Podoba mi się Twój styl pisania.
Właśnie to wszystko co napisałaś mnie przeraża 🙂 dzięki za podzielenie się swoimi doświadczeniami 🙂