facet herbatyzm

hojne święto na Lagerfelda

Dzień Kobiet, dobre sobie. I imieniny na dokładkę, nooo to już są atrakcje murowane. Podwójne święto zobowiązuje zatem do kwiatów, życzeń i upominków od najbliższych, a i sam 8 (słownie: ósmy) marzec postanowił obdarować kobietę nie lada niespodziankami… W sporym pakiecie. Proszony czy nie zrobił to po prostu i uwziął chyba na mą osóbkę, która to cichutko sobie w kąciku siedziała, miotłą zamiatała i z niczym się nie wychylała.

A więc już z pianiem kogutów lub też darciem kotów (do wyboru) pojawił się za oknem dźwięk piłowanego metalu co przerwało dostawę snu rozkosznego i brutalnie wyrwało z sennych majaków. Oburzona byłam, owszem, przyznaję, że wkurwiona nawet ale zdusiłam w sobie coraz mocniej gorejący żar i omowałam celem doprowadzenia się, do jeszcze na wodzy będącego, stanu względnej równowagi. ŚWIĘTO MOJE, DZIEŃ MÓJ I BĘDZIE ZAJEBIŚCIE. NAWET JEBANY PILARZ NIE ZNISZCZY MI TEGO. Postanowienie było silne i czyste w intencji. A że usnąć już nie mogłam zaczęłam też afirmować jakie cudowne jest życie, jak dobrze się budzić, że mam gdzie mieszkać i takie tam bla bla bla i jebana piła nie odbierze mnie tego święta ani spokoju (też świętego zresztą).

W ogólnym rozrachunku uznałam, że nie ma sensu chodzić wcześniej spać i błąd popełniłam wieczoru poprzedniego planując się wyspać i wypocząć dłużej. Gdybym położyła się późno, jak zwykle, sen byłby kamienny i byle dźwięk nie zakłóciłby go z takim rozmachem. Po co mi było przedłużanie 6 h snu do 8, które to przecież i tak zawierają się w tych sześciu (dla przypomnienia, po urodzeniu dziecka 8 godzin przesypiam w 6) czyli wyszło jakbym spała 10 🙂 No po tylu godzinach płycizna senna się robi, że hej i może nawet pająk sieć wijący przeszkodzić.

To, że pies zlał się na klatce schodowej i zamiast śniadania ze szmatą leciałam to mały pikuś ale… ciągle rano. Zakupy ciut później jakoś same nie chciały iść obok, a odkurzacz uparcie odmawiał działania w pojedynkę i za nic w obowiązku domowym wyręczyć nie chciał. Nic nie kuma, że święto.

Ważniejszy był koci ogon, który to koniecznie musiał pojechać na kontrolę lekarską i tu pojawiły się małe schodeczki. Bo najpierw 30 minut czekaliśmy przed gabinetem, w którym mało, że nikogo nie było (w sensie pacjenta), to w ogóle nie było szefowej, która ją leczy ( i jest specjalistą od gryzoni i kotów). A mąż miał tylko godzinę czasu. Tak więc porzucił mnie i rozbestwioną pociechę, która to pluła na święto i absolutnie nie miała poczucia żadnego w tym temacie (a jedynie takie, że jest sernik imieninowy). Jak już w końcu weszliśmy to wszystko owszem dość dobrze poszło ale dziecię markerem aż do brwi wyrysowane plus pani doktor zamazany kalendarz z operacjami… Ups, bywa…

Dobra, jeszcze tylko dojść do domu z 5 kilowym kotem plus klatka i będzie git. Nie, wet nie jest tak bardzo blisko, a moje ręce oporne na ciężar, nadgarstki już swoje przeszły więc zareagowały jednoznacznie: odmawiając po prostu współpracy. Po drodze przystanek na pętli tramwajowej się trafił, uff, odsapnęłam zgrzana jak przysłowiowa świnia po czym zmarzłam i zatrzęsłam się jak ta galareta (dla odmiany).

Doszłam, przyszłam, pies do wyprowadzenia, ledwo lazł bo leki dopiero zakupione w parówce przemyciłam. Okej… dobrze jest, żyję… jeszcze. Myślę sobie: wstawię pranie bo kosz przepełniony. Synek pakuje ciuchy i odpalamy. Po jakimś czasie czujny nos faceta wykrywa swąd i oznajmia, że pralka ma zwarcie i wysadza korki. O NIE… TYLKO NIE TO! Od razu w oczach filmy przypominające-wstrząsające: bea pierze w wannie, wykręca ręczniki, pot z niej kapie, kręgosłup w nadmiarze ugięty nie ma ochoty stawić się do pionu, pakowanie plecaka do pralni samoobsługowej, ta pożera i pożera kasę, która była przeznaczona na puder, bronzer, podkład, tusz, krem, lista długa i szeroka i tak dalej i tak dalej… Ale naprawiacz z radością w głosie pociesza nas, że na pewno naprawi i mamy być spokojni. Hmm no tak gdyby nie wcześniejsze doświadczenia z wyjazdem Prality na 2-tygodniową wycieczkę po Wrocławiu … A to dziwka jedna, tak nas wystawiła nas do wiatru. De ja wu.

W międzyczasie dziecko dorwało się do pepsi i po obiedzie łyknąwszy, nazbyt łapczywie szklaneczkę, w drodze do sypialni… zwróciło ją na pół pokoju. A już leżałam celem odpoczynku względnego i chwilowego choćby. Świątecznego 😉 Więc szmata, mop i jechane. A mówiła mama: nie pić tej ohydnej pepsi*.

*cola wszak lepsza 😉

I gdy już w końcu zrobiłam tę sałatkę owocową i chciałam zjeść ją z apetytem bom czaiła się cały dzień na TEN MOMENT (może nawet tydzień) i frajdę chciałam imieninową sobie zrobić to… Facet, tylko ON to może zrobić… Tak zamaszyście po domu biegał, że przyłożył nogą w fotel. Lament, skowyt i tylko STOPA stała się najważniejsza. Przyćmiła wszystko inne, zepchnęła na pobocze i wyszła na prowadzenie (a zabawa dopiero będzie i oktawa iście imieninowa). Pojechała na pogotowie ale ludzi za dużo i właściciel stopy po konsultacjach z jakimiś kimiś uznał (z tym i tamtym bardziej lub mniej w temacie doświadczonym), że złamana pewnie nie jest (bo jednak stąpać może) więc wrócili do domu. I oznajmił, że na razie do pracy nie idzie. Stopa wymaga specjalnego traktowania, jest cierpiąca (o jaka cierpiąca) i wymagająca.

Czasami tak jest, że dopiero urlop sobie robimy jak coś ze zdrowiem nam wyskoczy. Przymusowy odpoczynek. A nie lepiej samemu trochę zwolnić i dać sobie więcej luzu?

W końcu tę sałatkę zjadłam, pyszna była, imieninowa 😉

Już już blisko przy ustach nóż od ciasta krojenia miałam (truskawki z galaretką i krakowski sernik wiem, że pyszne) prawie prawie go oblizałam ale… udało mi się wytrwać i jedna z rąk przytomność umysłu zachowała. Nie wiem natomiast jak uda mnie się przetrwać PMS bez czekolady… To już będzie prawdziwy trening wytrzymałości. Dla wszystkich co ze mną żyją 😉

Co do glutenu, ten to wciąga człowieka, pachnie zewsząd pieczywo jak szalone i już już skórkę świeżutką i aromatyczną miałam w ustach ale… wyplułam. Jak Karl Lagerfeld 🙂 Taki projektant mody dla Chanel jakby ktoś nie widział. Był kiedyś gruby i jak schudł to gdzieś w wywiadzie powiedział, że teraz czasem przeżuwa i wypluwa 🙂 ale co poczuje smak na jęzorze to jego 😉 Więc zawsze można na Lagerfelda…

Pranie wykręciłam niedbale ręcznie i nie myślę co będzie jutro. Może futro 🙂 Może nawet sama to wszystko sobie przyciągnęłam. A w zadzie NA PEWNO. I ten pieprzony PMS, to WSZYSTKO PRZEZ NIEGO. Gdyby nie on byłabym milej usposobiona do świata, faceta, dziecka, siebie, życia, kasy i wszystkiego. A nie taka czarna herbata…  YO

 

BeaHerba

Bea Herba to ziołowa beata herbata słuchająca siebie, swoich odczuć i snów, czasem słaba, czasem czarna i mocna, bywa też kompletnie zielona i delikatna biała, niekiedy słodka i aromatyczna. Jak życie...

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *