Czasami tak sobie myślę, że matką roku to nie jestem, ooo nie. Staram się i robię co mogę, zwłaszcza ze swoim nie łatwym charakterem … A temat wewnętrznego spokoju chyba jakąś rzeką do mnie płynie … i powraca sobie kiedy chce …
Rzeczywiście – SĄ lepsze momenty w życiu kiedy to panowanie nad sobą jakoś tak łatwiej przychodzi. Wcale nawet krótko nie trwają. I człowiek nie denerwuje się z byle powodu, cierpliwość okazuje i jakoś tak z humorem do wszystkiego podchodzi. Ale niestety nie trwają wiecznie i do kanonu zachowań wejść nie chcą. Najbardziej żal mi dziecka bo to na nim sporo się kumuluje (jak nie najwięcej) ale choćby bardzo bardzo z sił całych chciało się go uchronić przed tymi negatywnymi aspektami życia to nie idzie po prostu i już.
Zauważyłam, że moje nerwy czasami niestety nie są nerwami na syna ale np. na partnera, a nieodpowiednie (czasem naprawdę) zachowanie dziecka wyzwala je i potęguje. Coś zbroi i normalnie to olewam, a jak jestem już wcześniej zła to nagle zaczynam złościć się jeszcze bardziej. W ogóle złośnikom i cholerykom jest zdecydowanie mniej łatwo (bo na usta ciśnie się słowo “trudno” ale w ramach pozytywnego podejścia do życia unikam takich wyrazów) nad sobą panować i wymaga to ciągłej pracy i uwagi. Staram się nie krzyczeć, panować nad sytuacją i sądzę, że w stosunku do tego, jaka byłam kiedyś – zanim urodziłam dziecko to i tak jest wspaniale i zrobiłam mega duże postępy. Niemniej jednak jak podniosę głos i do tego uświadomię sobie, że dziecko pada kompletnie przypadkową ofiarą to czuję się paskudnie. Mam niesamowite wyrzuty sumienia i potrafię jedną sytuacją katować się cały dzień. Nawet jak nikt już o tym nie pamięta. Ale JA pamiętam i wcale tak prosto mi to wymazanie z pamięci nie idzie. /faktem jest, że czasem jak się trochę głosu nie podniesie to- przynajmniej moje dziecię- za nic nie posłucha i można sobie prosić do woli i błagać grzecznie do chybanigdy – żeby nie obdzierał np.tapety ze ściany/
Ale wydaje mi się czasem, że inne matki są takie spokojne i opanowane (zwłaszcza te w internecie) i że głosu nie podnoszą / za to chętnie krytykują słabości innych i głoszą złote teorie, do których ciekawe czy same się stosują? Jak się tak naczytam różnych wypowiedzi to czuję się później o-kro-pnie (no niestety nie da się użyć zamiennika na to słowo). Po czasie dopiero dociera do człowieka, po raz kolejny, że koleżanka np. ma podobnie, a obca laska przy zjeżdżalni palpitacji prawie z nerwów dostaje bo pociecha za nic np. nie chce iść do domu i siłą trzyma się barierki wrzeszcząc w niebo głosy. To tylko słabe pocieszenia bo JA to JA i JA wiem, że z dzieckiem trzeba i można dogadać się normalnie i bez krzyku. I bez wątpienia spokojna mama to spokojne dziecko. To naprawdę działa i jest dość prostą zasadą (wszystkie te zasady są takie “PROSTE”). Tylko JAK tu się opanować jak twój facet osobisty w sekundę do furii doprowadza … ? Podziwiam pary, które potrafią do wieczora czekać i jak dziecko już śpi pogadać sobie co nie tak było, wtedy się pokłócić może i zrobić to bez niepotrzebnych – publicznych scen. Jak oni to robią? Bardzo próbuję uczyć się cierpliwości i zastosować do takiej metody rozmów sam na sam ale nie bardzo mi to wychodzi w praktyce. Staram się ile sił ale ten język szybki wyjątkowo i gryzienie się w niego słabo pomaga. Chyba musiałabym go amputować… Przeczytałam gdzieś, że bycie matką to nieustanne wyrzuty sumienia. I o ile najpierw zmierzwiłam się, że przesada jakaś o tyle w drugim odruchu muszę niechętnie przyznać, że coś w tym jest… Ciągle obwiniam się, że nie jestem dość dobrą matką. Że POWINNAM robić tak, albo inaczej, wiedzieć o tym, stale pamiętać, to znowu nie robić czegoś, pilnować bardziej, gadać mniej, zapominać szybciej, a może jednak robić więcej (?) itp. itd. Można powiedzieć, że mistrzyni zadręczania to ja… Oczywiście nie cały czas i nie non stop ale jak tylko pojawia się jakiś kryzys to i owszem. Nawet potrafię się obwiniać, że za dużo (oczywiście w subiektywnym i matczynym odczuciu) zajmuję sobą i myślę o sobie (Ha Ha !). Paranoja jakaś bo przecież wiadomo, że matka często jest na ostatnim miejscu jeżeli chodzi o myślenie i cokolwiek zresztą co tylko z jej osobą jest związane… Próbuję trochę to odwrócić ale familia przyzwyczajona do pełnej opieki średnio takie poczynania znosi i delikatne kłody pod nogi podrzuca … O swojej osobie rozmyślam więc w tzw międzyczasie i w przerwach pomiędzy planowaniem zakupów, a tym że lodówkę trzeba umyć. Ewentualnie wieczorem, a nawet w nocy. I ok, aż tak nie narzekam, ogólnie nawet wcale ( 🙂 ) – chyba, że jestem już bardzo zmęczona i naprawdę cierpię (o znowu super słowo) na chroniczny brak czasu.
Więc najpierw jest dziecko – bezdyskusyjnie (i naturalnie zresztą to się dzieje), mąż, a dalej pies i kot. Zwierzaki nie młode, opieki swojej i wyżywu wymagające. Przecież to zupełnie normalne i naturalne, obowiązek jest – ale akceptuje się go i robi swoje. Więc teoretycznie jest ok ale może doba za krótka jest po prostu? Chociaż gdyby dłuższą była to i rzeczy do zrobienia też by się pewnie więcej uzbierało … Tak więc jedyne rozwiązanie to ćwiczyć ten oporny na zmiany umysł, starać się panować nad sobą (co oznacza także nie dawać się wciągać w czyiś kiepski nastrój i nerwy), szybko zmienną być i elastyczną, łykać dużo magnezu i potasu na nerwy, melisa i ziołowe HERBAty* też bardzo wskazane (parzenie jedynie czasochłonne trochę jest), wypoczynek (tak tak, bardzo ważny), a także wiara w siebie i że wszystko jest możliwe …
Widziałam gdzieś rozmowę z Agnieszką Maciąg, że ona bardzo wcześnie rano wstaje i ma więcej czasu dla siebie… Jestem nawet zainspirowana takim sposobem na życie i wierzę, że naprawdę się sprawdza … Jeszcze tylko żeby realizacja była taka prosta jak nawet chęci, które gdzieś tam w głębi (no głęboko bardzo ale jednak) duszy przejawiam … I żeby to cholerne (kochane) łóżko takiego magnesu w sobie nie miało 🙂 Hmm… ale łatwo też może mówić komuś, kto ma pewnie pomoc jakąś domową czy nianię do dziecka – wstawaj o świcie będzie super … A spać kiedy? Jak po położeniu synka – mąż domaga się bezwzględnej uwagi? I książkę, jak się chce, też można spokojnie poczytać (przynajmniej do zamknięcia oka – tak samo jak z filmem 😉 ), nogi woskować, paznokcie pomalować, z maseczką poleżeć itp.
Bo druga prawda jest taka, że jakimś szczególnym wyjątkiem nie jestem i moje dylematy (beaty) żadnym ewenementem nie są … A słabsze chwile każdy ma prawo czasem mieć …
Słońce wracaj, to wszystko przez ciebie !
*można by jeszcze dołożyć dietę odpowiednią bez cukru, nabiału, mięsa (przynajmniej mocno ograniczone), glutenu (ha ha mnie to bawi już trochę jednak) ale pszenica naprawdę odpada i szkodę dla organizmu niesie, medytację czy relaksację – wystarczyłoby iść w możliwie odosobnione miejsce albo trochę spokoju wykombinować nawet na to 10 minut dziennie (teoretycznie co to jest, a tak pomaga ! wystarczy zwykła koncentracja na oddechu), sport do wyboru i choćby 15 minut – to WARTO… spacery na świeżym powietrzu… jeść świeże owoce i warzywa (chociaż dużo mrożonych zimą też jest ok) … oczyszczanie organizmu sprawa oczywista itd itd itd… wtedy rzeczywiście jak o siebie dbamy to i spokój ducha nagle okazuje się prostszy, a nawet drugą skórą (przynajmniej czasowo) się staje 😉