REFLEKSJE PO DNIU BABCI
Pamiętam jak moja babcia kochała ogród i swoją ziemię. Całą zimę kontrolowała stan gleby, żyjąc zgodnie z cyklem przyrody i czekając aż ziemia rozmarznie i będzie mogła ruszyć.
Dopóki dawała radę dbała o rośliny sama i zawsze nie wiadomo kiedy wszystko miała ogarnięte, a warzywa, owoce i kwiaty cudnie posegregowane w grządki radośnie rosły. Przeżywała każdą jedną sadzonkę i zasiane własnoręcznie nasionko, a jak coś nie wyszło zastanawiała się dlaczego, czy właśnie nasiona dobre były, czy może odmianę słabą miała i przeprowadzała swoje własne dochodzenie. Później mówiłyśmy jej, że ma już nie kopać tego ogrodu, że my w weekend przyjedziemy to zrobimy i obiecywała, że szpadla nie ruszy. Ale już ją widzę jak wiosną rano wstaje, parzy kawę, którą lubiła i w całym domu pachniało zwykłą sypaną, je śniadanie i idzie tylko na chwilę zobaczyć co i jak. No nie była w stanie usiedzieć bezczynnie i patrzeć jak czas jej przecieka przez palce, a ziemia samotnie leży. Nosiło ją i ciągnęło do takiej pracy. Tak naprawdę kochała to zajęcie i wierzę, że mimo wieku już grubo po 70-siatce nie mogła spokojnie czekać.
A ogród był wylizany i całkiem duży. Całą zimę do 2000 roku pańskiego i lato oczywiście też, korzystałyśmy z jego dobrodziejstw. Człowiek nie wiedział co to kupne jarzyny na zupę bo babcia miała wielką, zimną piwnicę pod domem z osobnym wejściem, głęboką, ze stromymi schodami i tam w kopcach siedziały ziemniaki, selery, marchwie i inne. Na strychu jabłka, którymi pachniało w całym domu i zioła. Kiszone ogórki, kapusty, kompoty wszelakie, powidła z najpyszniejszych na świecie odmian śliwek i wiele innych zapraw (od pikli przez grzybki w occie). Jabłka zimowe, które latem były twarde i kwaśne jesienną już porą zaczynały smakować wprost niebiańsko, jak żadne inne, z jabłoni posadzonej przez dziadka. Przez wiele lat były też kury na jajka chowane w czyściutkim kurniku i zagrodzie przy ogrodzie. Gość w postaci kurczaka, wiadomo, też się czasem trafił (nic na to nie poradzę i tak mięsowa nigdy nie byłam). Pamiętam sytuację, że jednego takiego kuraka tuczonego na rosół podpuszczona przez starszego kuzyna wypuściłam na wolność. Uciekł dziurą w bramie na ulicę i przez pół wsi rodzina go goniła 🙂 A ja schowałam się pod łóżko w starej sypialni dziadków i szukali mnie resztę dnia, aż w końcu jak zaczęli się denerwować, że nie mogą mnie znaleźć i co powiedzą rodzicom to wyszłam. Wybaczyli proceder od razu.
RAJ NA ZIEMI ISTNIEJE
Nie jadałyśmy więc sklepowych produktów przez chyba większość życia. A tyle razy człowiek nie doceniał i moja mama kręciła nosem, że za dużo tego żarcia babcia daje. Że nie chce tylu warzyw, że powidła jeszcze ma itp.
Osobiście zawsze też czekałam na wiosnę, kiedy się zwinę z miasta na kopanie ogrodu właśnie. I wskoczę w stary podkoszulek po dziadku i jeszcze starsze jeansy po mamie lub ciotce. Jak się cieszę, że chłonęłam każdą chwilę całą sobą… Obie z babcią byłyśmy wtedy szczęśliwe bardzo. Najszczęśliwsze na świecie całym chyba. Ja pracując mogłam wyżyć się fizycznie ale też poukładać sobie sprawy różne w baniaku. Taka oczywista terapia dla ducha i ciała. A zapach ziemi, możliwość obcowania z nią, taką świeżą, rozmarzniętą… coś cudownego. Później sadziłyśmy nasiona i choć brałam tylko częściowo w tym wszystkim udział, pamiętam doskonale zasypywanie ich i końcowe podlewanie. Babcia była moją czarodziejką, na kolejny przyjazd roślinki już kiełkowały, WSZYSTKO miała do końca posadzone, i truskawki, i pomidory, i ziemniaki i wiele innych. W domu potrafiła wyhodować sobie cytrynę i paprykę. Mam wrażenie, że kochały ją tak samo mocno jak ona je i odwdzięczały się po prostu tym, czym mogły i co miały najlepszego. Nawoziła ziemię kompostem, który skryty był na końcu ogrodu i nagradzała pieleniem. Nigdy przenigdy nie uświadczyło się żadnego chwasta. Praktycznie co roku wszystko rosło w tych samych miejscach z delikatnymi zmianami i może dlatego tak dokładnie wryło się w pamięć. Co do jednego agrestu, wiśni, maliny i kwiatu piwonii. Bo kwiaty też kochała i oprócz dziko rosnących maków i ziół na zapuszczonej części ogrodu zwanej rodzinnie poligonem, wszystko swoje miejsce miało. Turki, malwy, bratki, róże… Nie kosiła też trawników i to jedyne odstępstwo od jej perfekcjonizmu było. Trwa, w którą spadały latem renklody była więc dość długa, mięsista, zielona i cudowna pod stopami. Chociaż z racji urzędujących pszczół trzeba było uważać w tamtych regionach gdzie się stąpa.
PO PROSTU LOVE
Może to idealizowanie ale przecież do 23 roku życia brałam czynnie w tym wszystkim udział to chyba pamiętam jednak dobrze. Że takich śliwek słodkich z mięciutką skórką nie jadłam już nigdy, że takich soczystych jabłek całą zimę słodkich i jędrnych nie spotkałam więcej, że kiszonki smakowały jak rarytasy największe, że kompoty z jej wiśni miały niemal magiczne moce otwierające serca, że warzywa zwożone do domu pachniały cały tydzień i przypominały, że w weekend znowu do niej pojedziemy. I nawet palenie rano zimą w piecu miało niepowtarzalny urok bo mając już centralne robiła to DLA NAS. Tylko i wyłącznie. I pamiętam jak rano wchodziła i cicho dorzucała żebym nie zmarzła. A stary zegar wybijał 6-stą. Pachniało też kakaem i świeżymi bułeczkami, po które chyba już o świcie rowerem jechała jak ja jeszcze słodko śniłam. Pamiętam doskonale jak czarowała pyszne jedzenie, frykasy specjalnie dla mnie, serwując przy tym godzinne opowieści z życia i czasu wojny bo zawsze ją o to prosiłam i chętnie słuchałam. A ona za to wysłuchiwała moich opowieści o szkole i złamanych sercach. Albo milczałam i wtedy o nic nie pytała… Miała wyczucie, nie była nachalna, wiedziała, że w swoim czasie i tak nie wytrzymam i wszystko jej opowiem. Tak było do końca naszej wspólnej przygody. Dawał mi zawsze wsparcie i z małymi odstępstwami wszystko akceptowała.
Kompoty na świeżo gotowane, schłodzone i przynoszone podczas leżenia plackiem na słońcu i opalania na margarynę żeby szybciej chwyciło. Strych pełen skarbów, wiadomo. Nie wiem jak ona to robiła i skąd te moce brała. Mając tyle lat i zmęczone ciało. Jak hodowała te połacia ziemi często SAMA zupełnie i bez niczyjej pomocy. Może zresztą nieustanny kontakt z naturą i życie właśnie w zgodzie z tymi cyklami dawało jej taką siłę. Leciała z ogrodu z wypiekami na twarzy, jeszcze w czapce ale już było widać po niej wiosnę. I pierwszą opaleniznę. Zanim wchodziłyśmy do do domu pierwsze kroki zawsze skierowane były do ogrodu i dumna pokazywała ile zrobiła, a moja mama całowała ją po rękach i mówiła “mamusiu, miałaś czekać na nas przecież”… Poza tym jak tylko coś owoc puściło od razu lądowało w paszczy 😀
POZYTYWNY WIRUS
Może zostałam zarażona tym magicznym wirusem i dlatego ciągnie mnie do przyrody tak bardzo, że czasem niemal ból fizyczny z tęsknoty czuję. I już się nie mogę doczekać kiedy zacznę robić dżemy. Chociaż daleko mi do jej czarodziejskich zdolności mam wrażenie, że jej cząstka we mnie jest i czasami mnie prowadzi. Daje siłę żeby żyć.
Teraz sama robiąc zaprawy różnorodne rozumiem ile pracy latem miała. W zasadzie od wiosny to była nieustanna harówka. Ale lubiła to i najtrudniej było jej się rozstać z ogrodem właśnie. Kiedy wiek nie pozwolił dalej się tym wszystkim zajmować i przeprowadziła się do miasta była bardzo dzielna. A bałyśmy się o nią, w myśl zasady, że starych drzew się nie przesadza, że babcia się rozsypać może. Twarda sztuka wyjątkowo była i 12 lat w warunkach miejskich zaliczyła. Nigdy się nie użalała, nie jęczała, godziła z tym, co życie daje. Niestety odeszła 3 miesiące przed narodzinami mojego synka… Spokojna, pogodzona i z każdym z osobna się pożegnana.
A zimą i w wolnym czasie szyła. I to ona pierwszą mini spódnicę jeansową mi zrobiła, krótką pod samą dupę ale bez szemrania skracała do pożądanego efektu. Pięknie też na drutach robiła, a swetry i kamizelki do dziś nosimy … Np. ten, mój ulubiony 🙂
Chciałabym mieć zdolności artystyczne i ten ogród namalować. Może kiedyś szarpnę się i spróbuję 🙂 Wklejam fotkę babci Cześki z lewej z sierpnia 1998 roku z siorą, na której trochę ogrodu ukochanego widać. A ponieważ obie gdzieś tam razem są i wszystkie fajne były na pewno by się nie obraziły 🙂